Wciąż nie wiedzą, jak umarł Dawid. “Święta Bożego Narodzenia są najtrudniejsze”
Jan Krzystyniak zdobył 16 medali mistrzostw Polski na żużlu. W 1983 r. omal nie stracił życia, gdy po upadku w niemieckim Neustadt przez kilkanaście godzin leżał w szpitalu nieprzytomny. Karierę musiał zakończyć, bo nie było go stać nawet na zakup opony. Ale prawdziwy dramat Jan Krzystyniak przeżył dopiero po rozstaniu z torem. W 2011 r….
Jan Krzystyniak zdobył 16 medali mistrzostw Polski na żużlu. W 1983 r. omal nie stracił życia, gdy po upadku w niemieckim Neustadt przez kilkanaście godzin leżał w szpitalu nieprzytomny. Karierę musiał zakończyć, bo nie było go stać nawet na zakup opony. Ale prawdziwy dramat Jan Krzystyniak przeżył dopiero po rozstaniu z torem. W 2011 r. dowiedział się o śmierci syna, którego ciało znalazła w wynajmowanym mieszkaniu sąsiadka.
Państwo Krzystyniakowie wciąż mają pretensje do policji, że nawet nie poinformowała ich o śmierci syna. Dowiedzieli się od osób postronnych
– Do dziś nie dostaliśmy żadnej informacji, jaka była przyczyna zgonu Dawida – wyznał były żużlowiec, który codziennie odwiedza grób syna
– Organizujemy Wigilię i święta ze względu na nasze córki, ale to jest bolesny czas – przyznał były reprezentant Polski
Pan Jan i jego żona jakąkolwiek radość z życia odzyskali dopiero pięć i pół roku temu, gdy na świat przyszedł ich wnuk
– Gdy pojawiły się dzieci, moja żona modliła się tylko o jedno, by były zdrowe. Nagle jednak Bóg odebrał nam syna. Każdy mówi, że czas goi rany, ale nie jest to prawda. Pochowałem mamę, ojca, brata bliźniaka, ale bólu po ich stracie, w żaden sposób nie można porównać z tym po utracie dziecka. To są zupełnie inne przeżycia. Nie ma dnia, żebym nie odwiedził swego syna na cmentarzu – zdradził nam parę lat temu Jan Krzystyniak.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Czas nie zagoił ran. Pan Jan wciąż mówi z podobnym smutkiem w głosie: – Święta Bożego Narodzenia są dla mnie i mojej żony najtrudniejsze. Organizujemy Wigilię i święta ze względu na nasze córki, ale nie jest to radosny czas. Gdy zbliża się ten okres, dom milknie, przestajemy się do siebie odzywać. Przeżywamy to bardzo.
– Zawsze podziwiam ludzi, którzy mówią, że czas zagoił rany. Ktoś mi całkiem niedawno powiedział, że chyba jestem chory, skoro tak długo to przeżywam, ale nic na to nie poradzę. Dla mnie to był najcudowniejszy człowiek – wyznaje załamującym się głosem.
Małżonka została wezwana “na dywanik”. Wkurzył się i odszedł z Falubazu
Kilkadziesiąt lat wcześniej, on – zielonogórzanin, wziął ślub z Mariolą, dziewczyną rodem z Leszna, miasta wielkiego żużlowego rywala.
– Poznałem ją w 1982 roku. Dokładnie 14 lipca. Przyjechała razem z koleżanką do kuzynostwa, którego byłem przyjacielem. W tym czasie oni jednak wyjechali na wczasy do Bułgarii i Mariola została sama z ciotką. Zjawiłem się przypadkiem po odbiór swetra, który ciotka dla mnie zrobiła. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem przyszłą żonę. Ciocia powiedziała, że dziewczyny się nudzą i zaproponowała, bym pokazał im miasto. Obwiozłem je zatem po Zielonej Górze i zaprosiłem do kina na “Wejście Smoka”. I tak się śmieję do dziś, że to było moje “Wejście Smoka” – wspomina pan Jan.
Zobacz także: Rosjanin tęskni za Polską. Usłyszał pytanie o wojnę w Ukrainie. “O nie!”
Rodzina zawsze była dla niego ważna. Gdy w sezonie 1984 r. spisywał się nieco słabiej (średnia punktowa: 1,839), sternicy zielonogórskiego klubu stwierdzili, że to wszystko przez ślub i… wezwali jego małżonkę “na dywanik”.
– Próbowali ją wypytywać, czemu gorzej jeżdżę, a ona nawet nie wiedziała, co powiedzieć, bo nigdy nie tłumaczyłem się jej ze swoich problemów żużlowych. Długo całe zdarzenie ukrywała, ale w końcu, po paru tygodniach, z płaczem wyjawiła, że musiała się za mnie tłumaczyć przed działaczami. Wkurzyłem się bardzo. Uznałem, że to było świństwo, a działacze nie mieli prawa stresować mojej ciężarnej żony. Postanowiłem odejść z Falubazu – wyznał.
Ciało Dawida znalazła mieszkająca po sąsiedzku koleżanka. Rodzice dowiedzieli się przypadkiem
Państwu Krzystyniakom w sumie urodziła się trójka dzieci: Agnieszka (rocznik 1984), Dawid (1986) i Jagoda (1996). W 2010 r. pan Jan postanowił skończyć z aktywną działalnością w sporcie żużlowym (po karierze był trenerem: Unii Leszno, Startu Gniezno i Włókniarza Częstochowa i chciał się skupić na rozwoju własnego biznesu oraz pomocy dzieciom. Niedługo jego świat jednak runął.
Dawid studiował matematykę i informatykę na Uniwersytecie Wrocławskim. 2011 r. był ostatnim na uczelni. Rodzice wynajmowali mu mieszkanie we Wrocławiu, niedaleko rynku. Był okres wakacyjny, inni studenci się rozjechali. Został w mieszkaniu sam. Zmarł w łóżku. Ciało po dwóch dniach ciało znalazła koleżanka, mieszkająca po sąsiedzku. Policja nawet nie poinformowała państwa Krzystyniaków. Dowiedzieli się kolejnego dnia, od osób postronnych.
– Do dziś nie dostaliśmy żadnej informacji, jaka była przyczyna zgonu syna. Rozmawiałem później z człowiekiem, od którego wynajmowaliśmy mieszkanie. To był lekarz. Według niego to mogła być sepsa i byłbym w stanie zgodzić się z tą tezą, bo syn był strasznym alergikiem – przyznał Krzystyniak.
– To był cudowny chłopiec, który nie sprawiał nam żadnego problemu. Abstynent. Gdy był chory, coś go bolało, to nigdy się nie przyznawał. Do dziś zadajemy sobie pytania: czemu nam nie powiedział, że coś mu dolega, czemu cierpiał w samotności? Wiele trudnych, przykrych sytuacji człowiek w życiu przeżył, ale w porównaniu z tym, co się wtedy stało, wszystkie były wręcz śmieszne – opowiada pan Jan.
Jan Krzystyniak sam walczył w szpitalu o życie. Przytomność odzyskał po kilkunastu godzinach
Te chwile, to m.in. rok 1983 i kilkunastogodzinna walka o życie po upadku na torze w niemieckim Neustadt.
Tak wspomina to były żużlowiec: – Pierwszy bieg wygrałem, a w drugim Wojciech Żabiałowicz wpadł na mnie w ferworze walki. Nie mam o to do niego pretensji. Bardziej do zawodnika niemieckiego, który jechał daleko z tyłu i nie potrafił mnie ominąć. W efekcie doznałem urazu kręgosłupa, a przytomność odzyskałem po kilkunastu godzinach.
Szczęście w nieszczęściu, że to był teren dawnego RFN, medycyna tam stała na znacznie wyższym poziomie. Gdybym tej kontuzji doznał w którymś z państw socjalistycznych, to obawiam się, że skończyłoby się to wózkiem inwalidzkim – Jan Krzystyniak
– Skutki tego urazu odczuwam jednak do dziś. Czasem mam mocno ograniczony ruch szyi w prawą stronę, muszę się obracać całym tułowiem — przyznaje Krzystyniak, który już parę tygodni po wypadku musiał wsiąść na motocykl.
– Takie były czasy. Jak zawodnik był w stanie, to wsiadał na motocykl. Jechaliśmy bardzo ważny mecz z Unią Leszno i wystartowałem w gorsecie szyjnym. Zdobyłem komplet punktów. Co ciekawe, ten gorset musiałem potem oddać do PZM, a oni odesłali go do niemieckiego szpitala. W każdym razie było to szalenie nierozsądne. Gdy po latach spotkałem naszego ówczesnego lekarza klubowego, ordynatora intensywnej terapii szpitala w Zielonej Górze, to przyznał, że kilku nocy nie przespał, jak sobie przypominał, na co się wtedy zgodził. Każdy mój najmniejszy upadek wtedy mógłby spowodować fatalne konsekwencje, ze śmiercią włącznie — twierdzi Krzystyniak.
Zobacz też: Stal zrobiła Woźniakowi przysługę. Nie będzie płakał, że go wyrzucili!
W Polsce obowiązywało “prawo buszu”. Po żużlu musiał zaczynać życie od zera
Jako zawodnik ścigał się do “czterdziestki”.
– Żałuję, że to ciągnąłem – mówi. – W 1992 r., gdy zawodnicy w Polsce zaczęli przechodzić na zawodowstwo, powinienem powiedzieć: dość. Ciężko taką decyzję podjąć, bo szło dobrze. Obowiązywało jednak “prawo buszu”. Na zawodników zagranicznych szedł cały dochód z biletów. Kluby kupowały dewizy i płaciły im w markach, a polscy zawodnicy musieli robić po 13-14 punktów by starczyło na normalne życie.
Wszystkie oszczędności, które miałem z czasów amatorskich, utopiłem w uprawianie tej dyscypliny na niby zawodowych zasadach. Zawodnicy zagraniczni przecierali oczy ze zdumienia, bo dostawali więcej, niż się spodziewali – Jan Krzystyniak
Mieli stałe pieniądze, niezależnie od zdobytych punktów, a my musieliśmy robić dwucyfrówki, żeby powiązać koniec z końcem. I nie zawsze jeszcze te pieniądze były wypłacane. Chcąc przejść do innego klubu, trzeba się było zrzec zaległości. W końcu skończyłem karierę, bo nie było mnie stać nawet na oponę. Po żużlu zaczynałem życie od zera — wyznał Krzystyniak.
W trakcie trwającej 20 lat kariery reprezentował barwy klubów z Zielonej Góry, Leszna, Rzeszowa, Piły i Ostrowa Wlkp. Zdobył łącznie 16 medali mistrzostwo Polski. Pięć razy był drużynowym mistrzem Polski, raz srebrnym medalistą i cztery razy brązowym. Dwa razy wywalczył tytuł indywidualnego wicemistrza kraju, a w mistrzostwach Polski par czterokrotnie odbierał złote krążki. Wszystkie te trofea zamieniłby na życie syna.
Chłopczyk, który uratował im życie. Wnuczek Miłosz spędza z nimi całe święta
– Po jego śmierci życie straciło dla mnie i żony sens. Mijało nam z dnia na dzień, przechodziliśmy przez nie obojętnie. Nie czułem lęku, strachu, wszystko mi było obojętne. Jakąkolwiek radość odzyskaliśmy dopiero, gdy starsza córka urodziła syna, naszego wnuka. Powtarzamy z żoną, że ten chłopczyk uratował nam życie — powiedział Krzystyniak.
– Na święta zabieramy go do siebie praktycznie na wszystkie dni. Córka to rozumie. Wie, że zostaliśmy sami, a w domu, gdzie urodził się i wychował nasz syn i wszystko nam o nim przypomina. Wnuczek Miłoszek przysparza nam odrobinę radości w życiu. Jestem na emeryturze i staram się poświęcać mu jak najwięcej czasu. To bardzo wysportowane, ruchliwe dziecko.
Prawie codziennie mi zadaje pytania w stylu: a ile sekund bym potrzebował, żeby przebiec jakiś wybrany odcinek? A potem biegnie, a ja mu mierzę czas – Jan Krzystyniak
Bardzo sprytnie i zwinnie operuje też piłką, obojętnie jaka duża by nie była. Może to geny, bo moja córka też, mimo niewielkiego wzrostu, znakomicie grała w siatkówkę, świetnie pływa, a w jeździectwie była nawet mistrzynią Polski. Mój wnusio sprawił, że znów mam dla kogo żyć – kończy pan Jan.