Czegoś takiego jeszcze na świecie nie było. “Królewna Śnieżka” podbija Polskę
Otworzył ją Adam Małysz, przeskoczył Martin Schmitt, a drugoklasistki z Wisły nazwały Królewną Śnieżką. Jeździ po Polsce. Pozwala spełniać marzenia i pokazuje, że skoków narciarskich można spróbować niemal tak samo łatwo jak piłki czy biegania. Mobilna skocznia Polskiego Związku Narciarskiego to hit sezonu. A Akademia Lotnika, czyli wspólne dziecko prezesa Małysza i lidera projektu Jakuba…
Otworzył ją Adam Małysz, przeskoczył Martin Schmitt, a drugoklasistki z Wisły nazwały Królewną Śnieżką. Jeździ po Polsce. Pozwala spełniać marzenia i pokazuje, że skoków narciarskich można spróbować niemal tak samo łatwo jak piłki czy biegania. Mobilna skocznia Polskiego Związku Narciarskiego to hit sezonu. A Akademia Lotnika, czyli wspólne dziecko prezesa Małysza i lidera projektu Jakuba Kota, to strzał w dziesiątkę.
Miejsce akcji: Wisła, Plac Hoffa, samo centrum miasta. Czas akcji: Mikołajki, piątkowe przedpołudnie, pierwszy dzień tamtejszych zawodów Pucharu Świata w skokach. Okoliczności przyrody: śnieży tak, że na skoczni imienia Adama Małysza w Wiśle-Malince najbardziej zapracowanymi ludźmi byliby w tym momencie panowie z dmuchawami. Musieliby przez cały czas oczyszczać tory prowadzące do progu. Ale tam na razie nic się nie dzieje. Jesteśmy pod inną skocznią – ja jako widz, a dziesiątki dzieciaków jako skoczkowie. Właśnie w ramach lekcji wychowania fizycznego przyszła tu jedna z drugich klas z jednej z wiślańskich szkół podstawowych. Bawią się w najlepsze z Jakubem Kotem, byłym skoczkiem, a dziś znanym ekspertem telewizji TVN oraz Eurosportu i liderem projektu “Akademia Lotnika”.
Zabawką dającą najwięcej frajdy jest oczywiście mobilna skocznia narciarska. Właściwie skoczeńka – można na niej pofrunąć trzy metry. Pofrunąć pewnie należałoby wziąć w cudzysłów, ale nie robię tego, bo postałem pod skocznią godzinę i nie widziałem, żeby ktokolwiek zbliżył się do ostatniej czerwonej linii. A zatem nabieram szacunku do tych trzech metrów.
– Martin Schmitt od razu w pierwszym skoku lądował na trzecim metrze. I to jeszcze telemarkiem – mówi mi Kot. Ale Martin Schmitt nie jest w drugiej klasie szkoły. Martin Schmitt to był skoczek klasy pierwszej, najwyższej. Przychodząc do Akademii Lotnika mistrz odwiedził kolegę z pracy (w weekend w Wiśle razem z Kotem występował jako ekspert w Eurosporcie) i pokazał dzieciakom, jak to się robi. Choć może akurat odjazdem Schmitta dzieci nie powinny się inspirować. A już na pewno nie powinny wzorować się na Kacprze Merku, czyli reporterze Eurosportu, który ze Schmittem na mobilnej skoczni się pojedynkował! Tylko popatrzcie.
Małysz, Schmitt, dzieciaki, ojcowie i wujkowie – wszyscy na jednej skoczni
W każdym razie Schmitt to już druga legenda skoków, która przeskoczyła “Królewnę Śnieżkę” jak nazwały mobilną skocznię Akademii Lotnika drugoklasistki z Wisły. Jako pierwszy obiekt testował Adam Małysz.
Podobno przed pierwszym skokiem oficjalnym prezes na sobie sprawdził, jak trudno skacze się na małych, plastikowych nartkach. Dlatego dzieciaki nie korzystają ze specjalnie zamawianego sprzętu, tylko skaczą na starych, pociętych nartach profesjonalnych. Widzę, jak z pomocą instruktorów zakładają Fischery i Elany, do których przytwierdzone są (mocno, na wkręty) wiązania, które solidnie łączą narty z butami. Ale zanim dzieciaki siądą do tych nart, muszą zebrać kilka pieczątek.
– Uczestnicy wydarzenia mają do wykonania siedem ćwiczeń w czterech różnych strefach. Strefy podzieliliśmy na etapy skoku narciarskiego:
pozycja dojazdowa
odbicie
lot
lądowanie
– Ćwiczenia są tak dobrane, by przygotować uczestnika do oddania skoku na naszej skoczni. Po zaliczeniu wszystkich ćwiczeń przechodzimy na mobilną skocznię, aby każdy mógł poczuć się jak prawdziwy skoczek narciarski – wyjaśnia Kot.
Pierwsza z czterech pieczątek jest m.in. za wyskok z miejsca. Mamy tutaj platformę dynamometryczną, która mierzy wysokość wyskoku w centymetrach. Trzeba wejść na stojące obok siebie płytki i z całej siły wyskoczyć z obu nóg w górę. Pomiar pokazuje, że rekord Akademii Lotnika należy do reprezentanta Polski, Kacpra Juroszka, i wynosi 68 centymetrów. Drugie miejsce zajmuje trener naszej kadry, Thomas Thurnbichler. On wyskoczył w górę na 58 cm. Dzieciaki skaczą najczęściej po 30-40 cm. Dla porównania: Piotr Żyła w szczycie swoich możliwości fizycznych skakał tak, że trener Stefan Horngacher zastanawiał się czy profesjonalna platforma dynamometryczna się nie zepsuła. Podobno to było ponad 90 cm.
Gdy dzieciaki już skoczą, idą do stojącego pół metra dalej urządzenia. To refleksomierz, który mierzy refleks, czas reakcji. Na nim podświetlają się losowo czerwone punkty. Jest ich 14. Żarówka zapala się raz w lewym górnym rogu, raz w prawym dolnym, po chwili w samym centrum, a chodzi o to, żeby jak najszybciej każdą wyłączyć poprzez dotknięcie.
Po tej próbie chętnych do skakania czeka spacer po linie – to taśma slackline. Spacerek jest krótki, ledwie dwumetrowy. A lina znajduje się tylko 30 cm nad ziemią. Ale przejść bez spadania i tak nie jest łatwo. Można sobie wyobrazić, jak znakomity balans muszą mieć skoczkowie, gdy posłucha się anegdoty byłego prezesa Polskiego Związku Narciarskiego, Apoloniusza Tajnera. Przytoczmy: na sali gimnastycznej na treningu naszej kadry rozciągnięto kiedyś linię od ściany do ściany. Odległości około 30 metrów nie mógł pokonać nikt, każdy w końcu spadał. Natomiast Adam Małysz przeszedł do końca, po czym zawrócił i przespacerował się w drugą stronę. Gdy wszystkim wydawało się, że to wynik nie do pobicia, na linę wskoczył Piotr Żyła. Podobno można było tą liną trząść, a on i tak nie spadał.
O fizycznych możliwościach Żyły opowiadają sobie kolejne pokolenia trenerów i zawodników. A w Wiśle wiele dzieciaków mówi, że chciałoby być jak Piotrek, jak Olek (Zniszczoł też jest stamtąd). I oczywiście jak mistrz Małysz, którego ciągle wspominają ojcowie, wujkowie i dziadkowie tej młodzieży.
A wiecie co jest najlepsze? Że zdarzają się tacy ojcowie i wujkowie, którzy przychodzą z ulicy i skaczą z dzieciakami. – Ile ja razy usłyszałem zdanie: “Spełniłem swoje marzenie”. To jest super. Wystarczy podpisać oświadczenie, że robi się to na własną odpowiedzialność i można skakać – mówi nam Kot.
Skoki w Szczecinie. “Zbawienie”. Można pójść do skokowej podstawówki
Ale wróćmy do dzieci. Marzenia drugoklasistów, których trening oglądałem, spełniły się, gdy po serii skoków medale wręczył im wyjątkowy gość. “Dzieciaki, słuchajcie! Ten pan jest szefem światowych skoków. To Sandro Pertile. On daje puchary najlepszym skoczkom, a teraz wam da medale” – mówił Kot, a dzieciaki uśmiechały się jeszcze bardziej niż chwilę wcześniej, gdy na koniec zajęć w ten zimny, wietrzny dzień dostały ciastka, herbatę, zupę – na co kto miał ochotę.
Kot opowiada, że godzina treningu skończona na skoczni, a prowadząca przez te wszystkie stacje – poza już wcześniej opisanymi są jeszcze dwie: wielka piłka, na której trzeba leżeć i napinać odpowiednie mięśnie zgodnie z instrukcjami trenera, który wie, jak w locie zachowują się skoczkowie, oraz jest seria płotków, które trzeba przeskakiwać obunóż, a na koniec lądować na dwóch gumowych dyskach rozstawionych tak, żeby wymusić telemark – to dla jednych świetny start do kariery, a dla innych, tak naprawdę dla większości, to po prostu piękna przygoda z niedostępną dotąd dyscypliną sportu.
– W Warszawie, pod Pałacem Kultury i Nauki, trafił nam się taki chłopak, że dałem mu swój numer i powiedziałem, żeby kiedyś przyjechał do Zakopanego, to go zabiorę na większe skocznie, dam dłuższe narty i sprawdzimy, co tam pokaże. Paweł ma 14 lat, to bardzo późno jak na początek skakania, ale naprawdę ma nieprzeciętny talent. Pasja jest w nim wielka. Gdy się dowiedział, że dostanie pamiątkowy medal od Alexandra Stoeckla [od niedawna jest w Polsce dyrektorem ds. skoków], to niemalże płakał ze wzruszenia, że pozna trenerską legendę. Kto wie, może Paweł pójdzie do jednego z naszych SMS-ów – mówi Kot.