Dramat polskich wędkarzy! Tak źle nie było nigdy. Krzyk rozpaczy
Każdy, kto lubi wędkarstwo, zdaje sobie sprawę, w jak fatalnym stanie są nasze wody. Częściową odpowiedzialność ponosi za to Polski Związek Wędkarski, który z powodu licznych zaniedbań dobija coraz mniej liczną populację ryb w naszym kraju. – Nie chcę być prorokiem, ale nie widzę możliwości, żebyśmy z tego wyszli – mówi Sport.pl Kamil Walicki, były…
Każdy, kto lubi wędkarstwo, zdaje sobie sprawę, w jak fatalnym stanie są nasze wody. Częściową odpowiedzialność ponosi za to Polski Związek Wędkarski, który z powodu licznych zaniedbań dobija coraz mniej liczną populację ryb w naszym kraju. – Nie chcę być prorokiem, ale nie widzę możliwości, żebyśmy z tego wyszli – mówi Sport.pl Kamil Walicki, były redaktor gazety “Wiadomości Wędkarskie”.
W zeszłym roku wiele mówiło się o problemach w PZPN. Futbolowa federacja sporo straciła z powodu afer, które odbiły się na jej wizerunku. Jest jednak organizacja w naszym kraju, która ma jeszcze gorszą opinię. Mowa o Polskim Związku Wędkarskim.
Ciągły wzrost cen, czyli szara rzeczywistość PZW
PZW powstało w 1950 roku i zrzesza polskich wędkarzy. Aby być jego członkiem, należy posiadać kartę wędkarską oraz opłacić składki, które przeznaczane są między innymi na ochronę wód i zarybianie (inaczej mówiąc, należy być członkiem koła). Wydawać się może, że każdy zrzeszony w tym stowarzyszeniu chce tego samego – zdrowych i zadbanych akwenów. Rzeczywistość jest jednak zupełnie inna.
Jednym z problemów PZW jest ciągły wzrost składek. W Polsce mamy ponad 22 różne okręgi i każdy ustala własne opłaty. Aktualnie, aby być członkiem koła w okręgu mazowieckim, należy zapłacić rocznie 410 złotych za łowienie jedynie na wodach nizinnych. To wzrost o 11 procent w stosunku do zeszłego roku. A mowa o podstawowej składce. Aby móc wędkować na wodach górskich, trzeba liczyć się z dodatkową opłatą w wysokości 60 złotych. W PZW dostępne są również różnego rodzaju ulgi dla zasłużonych członków lub emerytów. Mimo to, jeśli wędkarz chce cieszyć się pełną swobodą nad wodą, musi liczyć się ze sporym wydatkiem. Pełny wykaz opłat można zobaczyć na stronie Mazowieckiego Okręgu PZW.
Na tym jednak nie koniec. Jeszcze do niedawna w okręgu mazowieckim obowiązywał zakaz połowu metodą trollingową. Polega ona na ciągnięciu przynęty łódką. W ten sposób łowi się ryby drapieżne. W tym roku zakaz ten został zniesiony. Wydawało się, że zwolennicy tej metody będą zadowoleni. Ale PZW postarało się, aby było inaczej. Na mazowieckich wodach można trollingować, ale trzeba się liczyć z kolejną dodatkową opłatą. I to niemałą. Wynosi ona aż 1400 złotych rocznie. Co więcej, okręg zezwala na trollingowanie wyłącznie w weekendy w ciągu dnia. To problem dla wędkarzy, którzy do tej metody potrzebują sporej przestrzeni, a jak wiemy w weekendy – które lubimy spędzać nad wodą, niekoniecznie zajmując się wędkowaniem – może być to utrudnione. Podsumowując: wędkarz, który w okręgu mazowieckim chce łowić na wszystkich zbiornikach i każdą metodą, musi zapłacić łącznie 1700 złotych. I dotyczy to jedynie Mazowsza. Jeśli planuje podróż na przykład w góry, dochodzi do tego kolejna opłata okresowa (od jednego do siedmiu dni), którą składa się w danym okręgu.
Powyższe ceny dotyczą jedynie członków koła. Ci, którzy nie są zrzeszeni w PZW, muszą płacić dużo więcej za połów na Mazowszu – 550 złotych rocznie za wody nizinne, 650 za wody nizinne i górskie oraz aż 2500 złotych za pełną składkę (wody nizinne, górskie oraz trolling).
Wędkarze na pewno aż tak by nie narzekali, jeśli mieliby pewność, że ich pieniądze wydawane są na zagospodarowanie i ochronę wód. PZW chętnie wydaje sporą sumę na inne rzeczy. Nieoficjalnie mówi się, że płaci firmie PR-owej. Jak informował portal wpolityce.com, chodzi konkretnie o Annę Garwolińską, która wspierała związek w trakcie wyjaśnień w sprawie katastrofy na Odrze w 2022 roku. Garwolińska ma do tego barwną przeszłość – groziła np. sekretarzowi stanu ds. cyfryzacji Januszowi Cieszyńskiemu, wypisując na Twitterze listę roślin, którymi można go otruć.
Wędkarze mają dość. Liczne odejścia z PZW
Jednym z największych problemów naszych wód jest jednak niska populacja ryb. W naszym kraju powszechne jest zjawisko kłusownictwa. Niektórzy w nielegalny sposób stawiają siatki na dzikich wodach lub zabijają ryby w barbarzyński sposób w trakcie okresów ochronnych. Ponadto na naszych akwenach regularnie pojawiają się rybacy, którzy wyławiają ryby w siatkach. PZW twierdzi, że są potrzebni do kontroli populacji ryb. Wędkarze mają na ten temat zupełnie inne zdanie. Ciągle narzekają na ich obecność i oskarżają o niszczenie populacji ryb. Ponadto rybacy nie zawsze są odpowiednio kontrolowani i zdarza się, że zabierają zbyt dużą liczbę ryb lub stawiają sieci w okresach ochronnych (większość gatunków w polskich wodach w trakcie tarła posiada okres ochronny i wtedy nie może być zabierana).
Kamyczek do ogródka należy wrzucić także wędkarzom, ponieważ zdarzają się przypadki nieprzestrzegania przepisów i tak jak w przypadku rybaków na przykład zabierania zbyt dużej liczby ryb. Jeśli rybostan nie stałby na tak niskim poziomie, część wędkujących z pewnością przymknęłaby oko na ciągły wzrost opłat i inne mniejsze lub większe afery. Wszak mieliby co łowić. Rzeczywistość jest jednak taka, a nie inna i wędkarze mają już dość. Nie zamierzają wspierać organizacji, która pobiera wysokie opłaty i nie może odpowiednio zadbać o stan wód. Pod koniec ubiegłego roku wielu zdecydowało się zrezygnować z członkostwa. Portal wędkuję.pl przekazał, że rok temu ze związku odeszło aż 70 tysięcy wędkarzy. “To dużo, bo dla porównania liczba członków największego okręgu PZW – O. Mazowieckiego to właśnie ok. 70 tysięcy” – czytamy.
Drapieżniki w Polsce wymierają, a PZW zarybia karpiem
Każdy, kto wybiera się z wędką nad wodę lub interesuje się polską ichtiofauną, zdaje sobie sprawę z tego, że w naszych wodach brakuje ryb drapieżnych. Mowa głównie o rzecznych szczupakach i sandaczach. Dowodem na to są między innymi ostatnie doniesienia Instytutu Rybactwa Śródlądowego oraz Polskiego Towarzystwa Rybackiego. Według ich danych połowy tego pierwszego gatunku w Polsce w ciągu ostatnich 15 lat spadły aż o 47,1 procent.
Mazowiecki Okręg w celu ochrony populacji drapieżników w Wiśle i Kanale Żerańskim wprowadził “no kill” (zakaz zabijania) dla tych gatunków. Był to bardzo dobry kierunek, ale niestety w tym roku zostało to zniesione, o czym szerzej pisał Dominik Wardzichowski ze Sport.pl. Wędkarze regularnie narzekają także na zbyt dużą populację kormoranów, ale niewielu zdaje sobie sprawę, że jednym z powodów wzrostu liczebności tych ptaków jest właśnie zanik ryb drapieżnych i nieodpowiednia gospodarka rybacka.
“Ptaki są bardzo dobrymi bioindykatorami, czyli wskaźnikami, na podstawie których określa się kondycję całego środowiska przyrodniczego. Przykładowo wzrost liczebności kormoranów w ostatnich 20 latach pokazuje, jak źle zaplanowana gospodarka rybacka może wpływać pośrednio na inne gatunki. Przełowienie dużych gatunków ryb, jak dorsz, szczupak lub sandacz, powoduje nadmierny rozwój frakcji ryb o mniejszych rozmiarach, te z kolei stanowią idealne pożywienie właśnie dla kormoranów” – czytamy w książce pt. “Ptaki Polski” autorstwa Dominika Marchowskiego (str 10. wydawnictwo SBM).