Norwegowie tylko kiwają głową, gdy słyszą o Polsce. Oto cała prawda o MŚ w Trondheim
Norwegia zdominowała domowe mistrzostwa świata. Zapowiadano, że organizatorzy imprezy chcą osiągnąć jeszcze większy sukces niż 28 lat temu, kiedy poprzednie MŚ w Trondheim nazywano tu najlepszymi w historii. I teraz, zwłaszcza sportowo, wszystko znów jest na najwyższym poziomie. A w środę wreszcie zawitała tu nawet zima. Z polskiej perspektywy patrzy się na to wszystko z…
Norwegia zdominowała domowe mistrzostwa świata. Zapowiadano, że organizatorzy imprezy chcą osiągnąć jeszcze większy sukces niż 28 lat temu, kiedy poprzednie MŚ w Trondheim nazywano tu najlepszymi w historii. I teraz, zwłaszcza sportowo, wszystko znów jest na najwyższym poziomie. A w środę wreszcie zawitała tu nawet zima. Z polskiej perspektywy patrzy się na to wszystko z zachwytem, podziwem, ale i sporą zazdrością.
Choć do tej pory trudno było mi poczuć się na tych mistrzostwach świata przyjemnie. Nie tylko dlatego, że jestem polskim dziennikarzem, a Polacy na razie – i całkiem prawdopodobne, że tak pozostanie – są tylko tłem tej imprezy. Pewnie, że zazdroszczę Norwegom ich worka z medalami i emocji na niemal każdym wydarzeniu, na które tu się wybiorą. Ale dawno nie doświadczyłem też tylu dni z fatalną pogodą co ostatnio w Trondheim.
Do Trondheim przyszła prawdziwa zima. Wcześniej można było tylko podziwiać, co robią kibice
Do wtorku pogoda była tu okropna. W zasadzie świetnie oddawała nastrój po wynikach Polaków na tych MŚ – była smutna, ponura, wręcz dołująca. Podziwiam kibiców, którzy pomimo ulewnego deszczu, czy chodzenia w kałużach i błocie, spędzili na trasach biegowych i trybunach wiele godzin.
Leć do Norwegii – mówili. Zobaczysz prawdziwą zimę – przekonywali. I zobaczyłem, ale dopiero siódmego dnia tych mistrzostw świata. Wcześniej w Trondheim były jęzory śniegu na skoczniach, nieco więcej wokół tras, ale wobec tego, że z nieba ciągle padał deszcz, a nie biały puch, to na wierzch zaczął wychodzić ten stary, a zarazem brudny i zanieczyszczony. Krajobraz robił się coraz brzydszy. W nocy z poniedziałku na wtorek i we wtorek rano napadało jednak tak dużo śniegu, że wokół kompleksu tras i skoczni Granasen zrobiło się w pełni biało.
Nareszcie! Choć śnieg pada chyba jeszcze intensywniej niż wcześniejsze ulewne deszcze, co nie ułatwia przemieszczania się po mieście i arenach mistrzostw, to gdy przestaje, przynajmniej można nacieszyć oczy obrazkami. Takimi, których każdy spodziewał się po podróży na północ Norwegii.
28 lat temu Trondheim też zrobiło wielkie święto. Rosyjskiej mistrzyni nie było jak wpuścić do pełnego klubu
Zapowiadano nam, że to będzie wielkie narciarskie święto. Przypominano, że gdy ostatnio, w 1997 roku, Trondheim gościło mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym, to zostały uznane za wielki sukces. To międzynarodowo, bo Norwegowie nie gryźli się w język i nazywali je wprost: najlepszymi w historii.
Do dziś to punkt odniesienia dla mediów czy kibiców, retro historia, do której każdy lubi wracać. Chyba każdy w Trondheim ma jakąś anegdotę czy wspomnienie związane z MŚ sprzed 28 lat. Wielu pamięta słynny klub Bajazzo, w którym bawiły się wszystkie największe gwiazdy tej imprezy. Ale przychodziło tam tyle osób, że i dla mistrzów świata brakowało miejsca. Gdy caryca rosyjskich biegów Jelena Wialbe, która zdobyła wtedy w Trondheim aż pięć złotych medali, chciała wejść do przepełnionego Bajazzo, to usłyszała od ochroniarza, że może mieć i tysiąc tytułów mistrza świata, ale dziś na parkiecie już się tam nie znajdzie.
Sportowym momentem mistrzostw większość zgodnie wybrałaby triumf norweskiej sztafety biegacza lub któryś z indywidualnych złotych medali Bjoerna Daehliego, chyba największego lokalnego bohatera tamtych MŚ. Choć chyba jeszcze bardziej zapadającym w pamięć był bieg na 50 kilometrów, gdy wygrał Fin Mika Myllylae. Razem ze wspomnianym Daehliem, który zdobył brąz i srebrnym medalistą Erlingiem Jevne byli dekorowani tuż obok trasy, gdy ostatni biegacze jeszcze kończyli rywalizację. I tym samym na wręczanie medali załapał się Macedończyk Gjoko Dineski, który ukończył bieg ze stratą godziny i dziewięciu minut do zwycięzcy. Uznano, że miłym gestem będzie, żeby ustawić go obok najlepszych zawodników tamtego dnia. I tak powstał niezapomniany obrazek dla kibiców, a już na pewno dla Dineskiego.
Zakrwawiony numerek Długopolskiego. Potem przespał cały dzień, mieszkając na promie
Ciekawe wspomnienia z 1997 roku ma Krystian Długopolski. Były skoczek poleciał na nie w wieku 16 lat, tuż po mistrzostwach świata juniorów w Calgary, gdzie zajął 16. miejsce. W Trondheim indywidualnie był 44. na normalnej skoczni i dziesiąty z drużyną na dużej. Dziś pamięta przede wszystkim, że sportowcy spali na promie.
– Na straży całej łodzi stał ochroniarz, który kazał okazywać akredytację, żeby byle kto sobie tam nie wszedł. W porcie stały dwa zacumowane promy, na których mieszkali zawodnicy. Mieliśmy pojedyncze małe kajutki, mieszkaliśmy sami. Któregoś ranka już po zawodach straciłem rachubę czasu, bo tam nie było okien. Po prostu nie obudziłem się i spałem z rana, a nikt nie mógł mnie tam dobudzić i się do mnie dobić. Cały czas było ciemno w kajucie, więc ubzdurało mi się, że jest noc i spałem – śmieje się Długopolski.
– Leciałem do Norwegii prosto ze Stanów Zjednoczonych i byłem bardzo zmęczony już w trakcie podróży. Aż mi krew z nosa puściło. I na skoczni też. Bo w pewnym momencie, na jakimś oficjalnym treningu, patrzę w dół, a ja mam zakrwawiony, cały czerwony numerek. Okazało się, że z nosa mi cieknie. Wymęczyła mnie ta podróż i to był tego efekt – wspomina Polak. I dodaje, że wyniki kadry skoczków – a Robert Mateja zajął wtedy świetne piąte miejsce na normalnej skoczni i przegrał medal błędem przy lądowaniu – bardzo zadowoliły wówczas trenerów. Dlatego pomimo zakrwawionego numerka mistrzostwa w Trondheim wspomina pozytywnie.
Maseczki w hotelu Norwegów. A tuż obok miejsce pamiętnego meczu Legii
Dziś sportowcy mieszkają już w o wiele bardziej luksusowych warunkach. Wielkich hotelach, w których rezerwują sobie nawet całe piętra. Tak jak kadry norweskich biegów, które w całości zachowują też zasady sanitarne, żeby uniknąć choroby w trakcie całej imprezy i po korytarzach chodzą w maskach. Tych dobrze znanych z czasów pandemii.
Hotel Scandic Lerkendal, w którym mieszkają Norwegowie i część innych reprezentacji, znajduje się tuż obok stadionu Rosenborga. To druga po narciarskich obiektach największa sportowa duma Trondheim. Norwegowie organizują konferencje prasowe w salach wewnątrz jednej z trybun tego obiektu. Z widokiem na murawę i wnętrze stadionu. To tam w latach 90. Rosenborg brylował nie tylko na norweskich, ale i europejskich boiskach. Był wykutym w lodzie postrachem Ligi Mistrzów, gdzie najdalej zaszedł aż do ćwierćfinału. W 1997 roku odpadł w nim po dwumeczu z Juventusem. Sezon wcześniej w fazie grupowej mierzył się z Legią Warszawa, a te mecze do dziś często wspomina wielu Polaków. Gorzko ten wyjazdowy, przegrany przez Legię aż 0:4, znacznie lepiej spotkanie z Warszawy, wygrane 3:1.
Centrum Trondheim to połączenie nowoczesności z tradycją. Z jednej strony pachnie świeżością kolejnych hoteli, ulice przemierza ogrom elektrycznych samochodów, a nawet miejskich autobusów, a z drugiej tuż obok nich widać port, słynne kolorowe domki i mnóstwo łodzi. Krajobraz kojarzący się z tym miejscem od dekad. Niedaleko historię czuć jeszcze bardziej. Na jednej z ulic w samym centrum stoi sklep Axela Bruuna. Dziś wypełniony norweskimi kolekcjami ubrań i sprzętu norweskiego, wyglądający jak lokalny butik. Kiedyś było to miejsce kojarzone z norweskimi skoczkami. Dlaczego? To tu przez lata pracowały w roli sprzedawców takie legendy jak Bjoern Wirkola czy Toralf Engan. Wiele osób wspomina, że gdy byli najpopularniejszymi sportowcami w kraju, to przejeżdżając przez Trondheim, organizowało się wręcz wycieczki do tego miejsca, żeby ich spotkać i dostać autograf.