Przerażające wyznanie polskiej mistrzyni. “Ludzie życzyli mi śmierci dziecka”
To powinien być pięcioodcinkowy serial o sześciu sportsmenkach, z których Polska może być dumna. Ale wkrótce do kin trafi klasyczny 80-minutowy dokument zrealizowany przez zespół, który zrobił filmy o Robercie Lewandowskim i Jakubie Błaszczykowskim, a teraz robi o Wojciechu Szczęsnym. Historię wyjątkowych mistrzyń będzie można oglądać od 17 maja. Szkoda, że premiery nie zaplanowano odrobinę…
To powinien być pięcioodcinkowy serial o sześciu sportsmenkach, z których Polska może być dumna. Ale wkrótce do kin trafi klasyczny 80-minutowy dokument zrealizowany przez zespół, który zrobił filmy o Robercie Lewandowskim i Jakubie Błaszczykowskim, a teraz robi o Wojciechu Szczęsnym. Historię wyjątkowych mistrzyń będzie można oglądać od 17 maja. Szkoda, że premiery nie zaplanowano odrobinę później – na 26 maja. Bo “Mistrzynie” to też hołd dla matek i dla macierzyństwa w ogóle.
Oglądamy archiwalne nagranie VHS. Dziewczynka i jej mama siedzą naprzeciwko siebie, są uśmiechnięte, radosne, grają w łapki. – Tą nie – mówi na oko trzylatka. – Tą też – odpowiada kobieta stanowczo, a jednocześnie ciepło. I nie pozwala córeczce nie używać w zabawie prawej ręki, tej bez dłoni, bez przedramienia. Natalia Partyka z niepełnosprawnością się urodziła. Mimo to stała się tak wielką mistrzynią sportu, że przez lata jeździła na igrzyska olimpijskie (cztery razy) i na paraolimpiady (siedem razy). Na spotkaniu z przedszkolakami, któremu się przyglądamy, Natalia szybko rachuje, że jako tenisistka stołowa zdobyła 120-150 medali. Wśród nich jest 12 krążków paraolimpijskich, w tym sześć złotych. Tam Partyka przez 16 lat była niepokonana. Ale w kolekcji trofeów 35-latka z Trójmiasta ma też m.in. pięć medali mistrzostw Europy, które zdobyła rywalizując z przeciwniczkami pełnosprawnymi. Ona to wszystko sobie wywalczyła, bo rosła w przekonaniu, że może. Że wszystko może.
Z takim samym przekonaniem po sukcesy od lat idą Róża Kozakowska, siostry Aleksandra i Natalia Kałuckie oraz Karolina Naja i Adrianna Sułek-Schubert. “Mistrzynie” to dokument o każdej z nich. I choć trochę szkoda, że nie dostajemy pełnego portretu żadnej z tych fascynujących postaci i inspirujących kobiet, to trzeba przyznać, że już prezentowany nam szkic każdej z nich jest wielce interesujący.
Miały być warzywami, a biegają po ścianach
Spójrzmy choćby na ten obrazek. Jesień 2024 roku, wydarzenie TEDxWarsaw Women. Na scenę wychodzi Aleksandra Kałucka. Temat mowy: “W drodze na szczyt ważne jest, z kim idziesz”. Ola idzie ze swoją siostrą, bliźniaczką. A obie nauczyła chodzić ich mama.
– Jesteśmy z moją siostrą bliźniaczką prezentem na Boże Narodzenie [urodziły się 25 grudnia 2001 roku]. Kiedy moja mama pytała w szpitalu, jak czują się dzieci, słyszała: “Jeszcze żyją”. Mówiono, że w najlepszym wypadku będziemy warzywami do końca życia. Moja mama w to nie uwierzyła. Dzień w dzień dokładnie powtarzała ćwiczenia, które fizjoterapeutka pokazywała jej raz w tygodniu. Mama nawet trochę przesadziła, bo dzisiaj z siostrą dosłownie biegamy po ścianach – żartuje brązowa medalistka olimpijska we wspinaczce na czas.
Jeszcze słyszymy, jak śmieje się publika, do której mówi Ola, a już oglądamy, jak z siostrą naprawdę biega po 15-metrowej ścianie. Każda z nich nie widzi na jedno oko, obie wiele razy słyszały, że wyczynowy sport jest nie dla nich, a dziś obie wiedzą ponad wszelką wątpliwość, że są wspaniałe.
Gdyby na paryskich igrzyskach Polska mogła wystawić trzy specjalistki od ich sportu, to całe podium mogłoby być biało-czerwone. Niestety dla sióstr, na całym świecie lepsza od nich jest tylko Aleksandra Mirosław (swoją drogą szkoda, że w filmie słowem nie wypowiada się o Kałuckich, ale do tego jeszcze wrócimy), a pech Kałuckich polega na tym, że jeda z nich zamknęła drugiej drogę do marzeń o olimpijskim sukcesie. Ale Natalia, która przegrała siostrzaną walkę, i tak w Paryżu była. Relacjonowała sukces Oli jako reporterka Eurosportu, a w wywiadach udzielanych przez Olę ciągle słyszała powracający refren, który słyszymy i w dokumencie “Mistrzynie”: “To jest też medal mojej siostry, bez niej by mnie tu nie było, to najważniejsza osoba w moim życiu”.
Miał być medal, była ciąża. I straszny hejt
– Do momentu startu myślałam, że wrócę z medalem z Paryża – mówi Adrianna Sułek-Schubert. Fantastyczna wieloboistka w lutym urodziła syna, a w sierpniu zaczęła olimpijski siedmiobój z taką werwą, że przez chwilę chyba wszyscy wierzyliśmy w cuda. Swój bieg płotkarski na 100 metrów Ada wygrała. Tuż za linią mety fetowała, jakby już coś wielkiego zdobyła. W filmie “Mistrzynie” lekkoatletka przyznaje, że w tamtym momencie była niemal w euforii i przytacza swoje ówczesne myśli. “Mówię sobie: Ada, nie ma problemu!”. Niestety, jednak był. Jednak kiedy Sułek-Schubert trenowała, będąc w ciąży, to zwyczajnie nie była w stanie wykonywać takich ćwiczeń, jakie robiły jej rywalki. Finalnie zajęła 12. miejsce.
Przed zajściem w ciążę Ada odważnie deklarowała, że chce nie tyle olimpijskiego medalu, co złota, olimpijskiego triumfu, realizacji planu maksimum. W filmie opowiada, jak musiała czytać o sobie, że jest głupia, skoro w drodze do igrzysk zaszła w ciążę. – Ludzie mi życzyli śmierci mojego dziecka – mówi nawet, opowiadając, jaki hejt wywoływał fakt, że trenuje z dużym, ciążowym, brzuchem. Przed macierzyństwem dla Ady nie było żadnych barier nie do złamania, a teraz – jak mówi – czasami odzywa się w jej głowie chochlik, który mówi, że może już nigdy nie osiągnie takiego wyniku, jakiego by chciała. Ale teraz ta przeambitna sportsmenka nie myśli już tylko o bieżniach, rzutniach i medalach. Słyszymy od niej, że teraz najbardziej lubi patrzeć, jak śpi jej mały synek. I jak bawi się z nim jego ojciec. Ona, matka, dopiero teraz poznaje rolę i wzorzec taty, bo sama wychowywała się bez ojca.
Siekiera w kolanie, a w sercu dobro i piękno
Bez ojca lepiej w życiu mogłoby być Róży Kozakowskiej. Ale człowiek, który podobno zawsze chciał mieć córkę, ją nazywał “Bubel” i “Badziew”. I bił ją, katował, prawie na śmierć. Zanim trafił do więzienia, zdążył wbić jej siekierę w kolano. Za to, że dziewczyna wróciła z pucharem z zawodów szkolnych, a on zapowiedział, że żadną biegaczką nie zostanie.
Róża wspomina, że mama pomogła zrehabilitować kolano, w którym początkowo nie było czucia. Opowiada, jak cieszyła się, gdy z bólu przepłakiwała noce. Bo to był najlepszy dowód, że coś w tym kolanie jeszcze żyje. W Róży jest tyle życia, że widz chciałby na nią dłużej patrzeć i dłużej jej słuchać. Neuroborelioza, endometrioza, czterokończynowe porażenie, wcześniej niezliczone razy od patologicznego złoczyńcy, z którym mieszkała pod jednym dachem – to wszystko nie tylko nie złamało tej dzielnej kobiety, ale pozwoliło jej odkrywać własną siłę. Gdy traciła zdrowie i musiała porzucać najpierw bieganie, a następnie skakanie w dal, to zostawała mistrzynią maczugi i kuli. Biła rekordy świata, zdobywała medale paraolimpijskie. Jak to robiła? – Niektórzy mówią, że zdrowie jest najważniejsze. Owszem. Ale ja już go dawno nie mam. Żyję po to, żeby zwyciężać – mówi, patrząc nam w oczy przez kamerę. Tak, moc spojrzenia Róży Kozakowskiej po prostu się czuje. I jej siłę spokoju.
Szkoda, że w “Mistrzyniach” nie ma historii startu Róży na paraolimpiadzie w Paryżu. Tam pobiła rekord świata w rzucie maczugą i zdobyła złoty medal. Okupiła to ogromnym cierpieniem, bo wypadł jej bark ze stawu. I prosto ze stadionu trafiła do szpitala. A gdy dowiedziała się, że traci medal z powodu dyskwalifikacji za zbyt dużą poduszkę na siedzisku, na którą opadała po rzutach, to przyjęła to w sposób, który po prostu warto byłoby pokazać. Żeby mieć instrukcję, jak można przyjąć nawet najgorsze wieści.
– Wyobraź sobie ten moment, gdy w konkursie rzutu maczugą Róża w drugiej kolejce ustanawia nowy, fantastyczny, rekord świata, ja stoję paręnaście metrów od tego i cieszę się, a nagle się dziwię, widząc, że ona zjeżdża, że dalej już nie będzie rzucała. Myślę: “No tak, jeszcze za kilka dni będzie miała pchnięcie kulą, może nie chce się przemęczać, tu już na pewno wygra”. Niestety, nie idzie do mnie i do mixed zony, do której bym ją zabrał. Okazuje się, że wyrwała bark. Jadę z nią do kliniki, tłumaczę i widzę jej wielki ból. A w pewnym momencie słyszę: “Ból jest taki, jakbym znów dostała siekierą w kolano”. […] Gdy się okazało, że przez dyskwalifikację Róża straciła rekord świata i olimpijskie złoto, to ona się wcale nie wkurzała, nie tłumaczyła, że przecież ta zbyt duża poduszka nie dawała jej żadnej przewagi, tylko po prostu chroniła jej zdrowie. Ona tyle w życiu przeszła strasznych rzeczy, a tu się nie załamała, tylko mówiła, że bardzo dobrze, że trafiło na nią, a nie na kogoś innego, bo ona się nie da, wróci na igrzyska i zdobędzie kolejny złoty medal. Bo jeden, z Tokio, już ma. Więcej – Róża się martwiła czy ta dyskwalifikacja nie podłamie ekipy – opowiadał mi jeszcze w trakcie paryskiej paraolimpiady Michał Pol, attaché prasowy reprezentacji Polski.
A może teraz “M jak Mamy”?
Oczywiście, szykując 80-minutowy film o sześciu bohaterkach trzeba wybierać, które wątki się zmieszczą, a które nie. Pewnie z jakichś względów “Mistrzynie” mają format nie odcinkowy, tylko taki jak zrealizowane wcześniej przez Papaya Films dokumenty o Robercie Lewandowskim i o Jakubie Błaszczykowskim. Ale mając takie bohaterki jak Kozakowska, naprawdę aż prosi się o serial. Z odcinkiem poświęconym tylko jej. Odcinek o siostrach Kałuckich też byłby świetny. Pewnie znalazłoby się w nim miejsce również dla naszej jedynej mistrzyni olimpijskiej z Paryża, a na co dzień największej rywalki Oli i Natalii, czyli dla wspomnianej już wcześniej Aleksandry Mirosław. Ale pójdźmy dalej. Czy na swój, powiedzmy, 40-minutowy odcinek nie zasługiwałaby czterokrotna medalistka olimpijska, Karolina Naja?