Tak teraz wygląda rywal Adama Małysza. Aż trudno uwierzyć, czym się zajmuje
Stoi za niewielką skrzynką z anteną. Rusza rękoma, jakby ją czarował. Wokół słychać wycie, jęki albo zakłócenia fal radiowych. Ta skrzynka to Theremin, a za nią stoi Tommy Ingebrigtsen. Podczas mistrzostw świata w Trondheim miałem okazję dokładnie przyjrzeć się temu, co dziś robi były norweski rywal Adama Małysza ze skoczni. – Czujesz się trochę jak…
Stoi za niewielką skrzynką z anteną. Rusza rękoma, jakby ją czarował. Wokół słychać wycie, jęki albo zakłócenia fal radiowych. Ta skrzynka to Theremin, a za nią stoi Tommy Ingebrigtsen. Podczas mistrzostw świata w Trondheim miałem okazję dokładnie przyjrzeć się temu, co dziś robi były norweski rywal Adama Małysza ze skoczni.
– Czujesz się trochę jak gwiazda rocka? – zapytałem Tommy’ego Ingebrigtsena. Był wtorek w trakcie mistrzostw świata w Trondheim, ale my nie byliśmy nawet blisko skoczni Granasen, gdzie odbywa się rywalizacja. Siedzieliśmy na backstage’u małego pubu Fru Lundgreen w centrum miasta. Tommy zabrał mnie tu i posadził przy stoliku, na którym jest już kilkanaście pustych puszek po piwie. A wokół kilkanaście kolejnych gotowych na resztę wieczoru. – Nie. “Rockman” to chyba właściwsze słowo – zaśmiał się Norweg.
Dziś jest przede wszystkim muzykiem, choć ja znam go głównie jako byłego skoczka narciarskiego. Ingebrigtsen zasłynął sukcesami z 1995 roku, gdy najpierw został mistrzem świata juniorów w Gallivare w Szwecji, a kilka tygodni później dokonał tego samego już na MŚ seniorów w Thunder Bay, w dodatku na dużej skoczni. Z miejsca stał się wielką sensacją świata skoków i nadzieją Norwegów. W kolejnych latach utrzymywał się w czołówce, zdobywał medale wielkich imprez, ale już nigdy nie rządził skokami tak jak przez te kilkanaście dni. Choć dał się zapamiętać tak dobrze, że dziś nietrudno poznać jego charakterystyczne wąsy i brodę.
Ingebrigtsen na scenie denerwował się bardziej niż 30 lat temu na skoczni
Z Tommym rozmawialiśmy tuż po koncercie jego zespołu, The Flying Norsemen, ale ten wieczór nie ograniczał się tylko do świata muzyki. Zanim Ingebrigtsen i pozostali członkowie zespołu wyszli na scenę, w pubie było dużo rozmów i wspomnień. Całe wydarzenie poświęcono także Tommy’emu-skoczkowi. Za instrumentami rozstawionymi na malutkiej scenie wyświetlono projektorem dużą część zawodów z Thunder Bay z komentarzem legendarnego dziennikarza Arne Scheie. Potem zgromadzeni w klubie mogli wziąć udział nawet w quizie wiedzy o Tommym, jego karierze skoczka i zespole. Podpuszczał ich, gdy odpowiadali na wyświetlane pytania na telefonach. Dopiero później wziął swoją gitarę, klasycznego Gibsona Les Paula, i stanął za mikrofonem.
Gdy wyświetlano drugi skok prowadzącego po pierwszej serii Ingebrigtsena, w klubie zrobiła się taka wrzawa, jakbyśmy oglądali transmisję z Granasen. Jakby skakał teraz, na MŚ w Trondheim. Po lądowaniu wrzawa zamieniła się w owacje dla mistrza świata. A Ingebrigtsen, stojąc wśród znajomych i rodziny ze szklanką piwa w jednej ręce, drugą uniósł wysoko w górę i zacisnął pięść. Tak mocno jak wtedy w Kanadzie.
– Nie jestem pewny, czy to nie pierwszy raz, gdy widzę to nagranie. Sam skok chyba oglądałem już po 1995 roku, ale nie odpalam sobie tego konkursu co wieczór, gdy siedzę na kanapie. Miło było sobie przypomnieć, jak to wszystko wyglądało – mówił mi później Tommy. I od razu dodał: – Ten wieczór to było moje drugie Thunder Bay. Stresowałem się chyba jeszcze bardziej niż tam. Pierwszy raz nie tylko grałem, lecz także śpiewałem na żywo na scenie. Dotąd robili to inni, mamy też dużo utworów instrumentalnych, więc doszła dodatkowa presja. Wyszło fajnie, ale byłem podenerwowany.
Najpierw “parodiował” swój stary zespół i występował w masce. Teraz śpiewa i gra na Thereminie
Można byłoby zapytać: czym byłeś podenerwowany? Bo dla Ingebrigtsena ten koncert był czymś w rodzaju wielkiego zjazdu rodziny, przyjaciół i starych znajomych. Rozmowę na backstage’u co chwilę ktoś nam przerywał. Ale to nie przeszkadzało, tylko dodało uroku temu, co się działo. Czuć było, że niemal każdy z każdym w tym pomieszczeniu się zna. A, co najważniejsze, każdy zna Ingebrigtsena. – Widzisz tę kolejkę do baru? Każdy, kto tam stoi, jest byłym basistą tego zespołu – zagadał i śmiał się jeden ze znajomych Tommy’ego. Wiadomo, że przesadzał, ale jednocześnie dobrze oddał obraz wnętrza pubu i tego, kto pub wypełnił.
The Flying Norsemen w przeszłości był tribute bandem prezentującym utwory innego zespołu, w którym kiedyś grał Ingebrigtsen – Arabs in Aspic. Ingebrigtsen twierdzi, że to było coś w rodzaju “parodiowania” tych kawałków. Grał wtedy nawet w masce, ale teraz już jej nie używa. Szybko zrozumiał też, że lepiej produkować własną muzykę. I tak powstał album, z którego materiał wybrzmiał we wtorek w Trondheim. – To jednak nie jest początek robienia tego wszystkiego na serio. Tworzenie The Flying Norsemen jest fajnym hobby, ale tylko hobby. Gramy kilka koncertów w roku i starczy. Bawimy się muzyką, robimy ją dla naszych przyjaciół i dla samych siebie. To moje naturalne środowisko – tłumaczył Ingebrigtsen. To jego pasja od dziecka, którą rozpoczął tata. Grał w nieco większym zespole, jeździł w trasy, a we Fru Lundgreen pojawiał się jeszcze częściej niż teraz.